BartekGM Wiki
Advertisement

Witam w kolejnym odcinku mojego programu. Okres bożonarodzeniowy, to jedyna w swoim rodzaju pora w roku, podczas której udziela się radość z dawania, kolędowania w rodzinnym gronie, oraz ekscytacja, rodząca się z oczekiwania pierwszej gwiazdki. Sezon, który mimo zimowej zawieruchy towarzyszącej za oknem, jest pełen ciepła. I to wreszcie czas, w którym zewsząd atakują nas świąteczne ozdoby, dopieszczone do ostatniej bombki choinki, wbite w każdą możliwą uliczkę, a w galeriach handlowych, panuje coroczny rytuał, wzajemnego wyrywania sobie torb z zakupami, ku chwale komercjalizmu. Bo przecież, każda uroczystość prędzej czy później do tego się sprowadza. Dzisiaj jednak, oszczędzę Wam cynicznego mielenia ozorem, na tematy kręcące się wokół Wigilii, które zachodzą mi za skórę. I w jego miejsce, wcisnę ględzenie, odnoszące się do tematu przewodniego. Strzelanin pierwszoosobowych, w duchu chrześcijaństwa, które już w fazie koncepcyjnej, stoją w sprzeczności z piątą zasadą Dekalogu. Ale, formalności odłóżmy na bok. I jak zdążył nas nauczyć epizod sprzed dwóch lat, są to najczęściej produkcje, które mimo usilnej próby, wciśnięcia nam szuflą do gardła religijnych wartości, rozkładają ręce, gdy tylko chwycimy w swe dłonie kapłański oręż. Który to w większości przypadków, nie odbiega od tego ze świata śmiertelników. Czy i tym razem, zostanie nam na języku niesmak, oraz mrowie kałowych paciorkowców? Tego dowiemy się już za moment. Tak więc, zapraszam do oglądania.

Gra Lone Wolf 3, gruchnęła o nasz ziemski padół, ześlizgując się z sani ubranego w czerwone szaty, białobrodego dobroczyńcy, rozbijając się na marginesie, o nieskażone obecnością człowieka złomowisko, dwudziestego drugiego października 2009 roku . A drobnym zespolikiem, o erefenowskich korzeniach, który w geście dobrego samarytanina, postanowił owinąć bandażem przybysza, było uszczypliwe venom software, które z arcyłotrem Człowieka Pająka, o niebywale obślizgłym języku, nie miało wspólnych więzi. Na samej witrynie plującej jadem producentów, prócz poddanej pod ostrze gilotyny, zatopionej w niebieskiej farbie pozaziemskiej kreatury, która przecierpiała również wyrycie skalpelem na czole, nazwy studia, spojrzeniem otaksujemy też, pozostałe produkcje bałwochwalców. Z pominięciem drugiego Samotnego Wilka, który wbrew pozorom, nie jest powiązany z odsłoną trzecią, oraz oryginału, wygrzebanego na przełomie milenium, który był przygotowany z myślą o komputerach, z ms-dos. Mało tego, część druga Wilczura, prócz liczby pobrań, która na niektórych germańskich serwisach, sięgała siedemnastu tysięcy, otrzymała również złoty puchar, od softgames.de, za najlepszy drobiażdżek sierpnia 2003 roku, bijąc na głowę aż dziewięciu kandydatów. I to był jeden z punktów na liście powodów, dlaczego rocznik dwa tysiące trzeci, był jaki był. Zanim włożymy głowę pod bebech naszego dzisiejszego kozła ofiarnego, wpierw zerknijmy, jak zajęli się nim, nasi cybernetyczni bracia i siostry.

I najwyraźniej to mi, przypadło zadanie zrecenzowania tego padalca, gdyż cała społeczność Internetu, znana ze swojego cierpiętnictwa, zdała się na widok tej łajzy, zakryć swoje uszy i oczy. Poczynając od wszelkich agregatorów, bibliotek, i forów, a na nieodzownych Rosjanach kończąc. I choć wpisy na przeżartych zębem czasu encyklopediach, zdają się sugerować, pojedyncze wtrącenia w zagranicznej prasie, to wyrwanych stron magazynu, próżno szukać nawet na wyższych poziomach wtajemniczenia. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zapiąć pasy i odprawiać modły.

Gdy tylko zdołamy odeprzeć zmasowany nalot, okienek wszelkiego rodzaju, porównywalny chyba tylko z tym dywanowym, przecierpimy trwające niemal dwadzieścia sekund odczytywanie tekstur, składowe interfejsu, map i muzyki. A także zostaniemy poddani próbie czasu, za sprawą zamykających się w dwóch minutach, prezentacji emblematu autorów, w formie odciętej od ciała głowy smerfa, z którą zdążyliśmy się zetknąć wcześniej, oraz samej karty tytułowej, która świeci się jak budka z kebabami, zaraz przed choinkowym sezonem. I jak tylko ból przeszyje całe nasze ciało, a dema, które robiłyby furorę za czasów Amigi, dobiegną końca, zostaniemy łaskawie przerzuceni do samego mięsa, które okazuje się być, wirtualną przechadzką po piwnicznym lokum. Mamy chwiejącą się na nitce migoczącą żarówkę, zamkniętą za drzwiami szafy doniczkę, w którym próżno szukać nawet sflaczałej paproci. Pod okiem obiektywu, znajdzie się też śmietnik, do którego powinien trafić cały sztab produkcyjny, wraz z produktem, opakowaną w twardą oprawę Dobrą Nowinę, byśmy przypadkiem nie przeoczyli faktu, że jest to projekt z gatunku tych sakralnych. W szufladzie chowa się stateczek kosmiczny, nawiązujący do poprzednich Wilczurów, a w tle przygrywa nam berlińskie techno, do którego niejeden duchowny, tupałby nóżką w rytm. Pomijając już kwestię tej drugoplanowej ekskursji, naszą skostniałą łapą możemy karkołomnie ustawić jasność, odwrócić oś myszy,  tudzież automatyczne przełączanie dostępnych gnatów. Aż czuję, jak światło boskie prześwietla mi wnętrze mojego czerepu.

Moc, bądź w tym przypadku boska opatrzność, jest silna również w wyłożonej na talerz rozgrywce. Po tym, jak zdołamy wybrać jedną z pięciu dostępnych lokacji, a biorąc pod uwagę, że aktywna część kursora, znajduje się na koniuszku palca wskazującego, jest to nie lada sztuka, i niedługo później zostajemy wciągnięci przez wir, którego nie powstydziłby się Diabeł Tasmański, lądujemy na twardym gruncie, mając w głowie jedno, powierzone nam przez niebiańskie siły, niebagatelne zlecenie. Otóż, naszym świętym obowiązkiem, jest zdobycie specjalnego klucza, którym zdołamy uwolnić uwięziony w blasku słońca krzyż, który jest swego rodzaju świętym symbolem. Szwendamy się zatem od opoki do opoki, zbierając zawarte w nich dobra, do momentu, gdy w naszym posiadaniu nie znajdzie się rzeczony, i silnie strzeżony, wytwór ręki transcendentalnej. Z każdym zdobytym filarem, zwiększamy nasz arsenał o dodatkowe cacuszko, jak i uszczuplamy czas, który tutaj służy nam jedynie, jako motywator do pobijania rekordów w głównym meni. A wraz z uśmiercaniem kolejnego diabelskiego nasienia, otrzymujemy specjalne bonusy, które kolejno, pozwalają nam zniknąć z oczu mefistofelowym nie wydarzeniom, zyskać chwilową nieśmiertelność, odzyskać nasze siły witalne, bądź niczym rasowy anioł, wznieść się za pomocą swoich nowo nabytych skrzydeł w niebiosa, po czym po ich utracie, pierdolnąć się o jakiś garb, skręcając przy tym sobie kark.

I tu do gry wskakują nieczyste pokurcze, które zajdą nam za skórę nie raz. Wśród całego bestiariusza, możemy wyróżnić, wijące się jak piskorz, rozcięte na pół kościotrupy, z klatki piersiowej których, wydostaje się śnieżnobiały dym. Lewitujące czaszki, z kurwikami w oczach, częstujące nas siarczystymi beknięciami, wydobywającymi się wprost z ich rozdziawionej żuchwy. Tak zwanych kopaczy, czyli ryjące glebę piranie, niesione przez czarną chmurę, które odbijają się z lewa do prawa, niczym piłka na korcie tenisowym. I wreszcie jaśniejące blaskiem korpusy z piekła rodem, które przy bliższym kontakcie, witają się promieniem lasera, wydobywającym się z okrytego prochem poroża. I choć w teorii, Ci czterej muszkieterowie,  mogą gotować nas w infernalnym kotle, o każdej porze dnia i nocy, to gdy uda nam się znaleźć wyrwę w ich konstrukcji, są bojaźliwe niczym wystrzelone z łona matki niemowlę. Gdy prując z naszych pukawek w torsy, będziemy szurać nogami do tyłu, te w kompletnej bezradności zawisną w bezruchu. Ostrza obracających się wokół własnej osi szkieletów, nawet nas nie musną, gdy odpowiemy na ich zapędy Księżycowym Krokiem. Kiedy nadto się oddalimy, latające łepetyny będą wyłupiać w nas żarzące się gały. A chowający głowy pod piasek planktonożerni, nawet się nie odwrócą, w reakcji na nasze koźle podskoki.

Do skraju rozpaczy doprowadza również stan naszej zbrojowni. I choć wraz z postępem naszej krwawicy, ich pula się poszerza, to z nią nie wzrasta ich jakość. Poza laserowym pistoletem, wypełnionym czerwonymi kulkami, którego nie zabrałby nawet, niespełna rozumu Rumcajs, podczas rutynowej akcji, pod ręce trafi nam także, pistolet naładowany ślepakami, uzi, z lekkim przejawem Parkinsona, czy ha ka em pe pięć ka. Jak w domu poczują się również, niezdrowi fanatycy Counter-Strike-a, którzy będą w stanie wypróbować giwery, pokroju poczciwego Kałasznikowa, z którego to nasz zbawca z niebios, korzysta bez wsparcia drugiej ręki. Najwyraźniej, mechaniczne protezy robią swoje. Em szesnastki, dzierżonej przez naszego zawadiakę w podobny sposób, bądź u em pe czterdzieści pięć, który swoją wielkością, zjada resztę parabelek razem wziętych. I wśród całego tego pierdolnika, miejsce znajdzie się również dla karabinu, zasilonego plazmą. I pomijając kwestię etyczne, bo najwyraźniej w tej wersji świata, mojżeszowe przykazania, zostały wyrzucone na okolicznym stawiku, tuż po ich spisaniu, a gdy oręż celuje w czarciego pomiota, Bóg odwraca wzrok. Włosy z głowy wyrywałem za każdym razem, kiedy mój wzrok skupia się na kubaturze magazynka. I choć mogę zrozumieć, że miało to na celu wymusić na nas umiarkowane korzystanie z amunicji, to nawet z zachowaniem powściągliwości, i ciągłym parciem do kolejnych punktów kontrolnych, i tak prędzej czy później, kończymy z ręką w nocniku.

Oberwanie rózgą po łapach, należy się także indywiduom, odpowiedzialnym za mapy. Przyjmując rzecz jasna, że na swoje barki, wzięło to więcej niż jeden gołodupiec. Wylądujemy na takich miejscach jak, Kraina Zieleni, w której zieleń mieni się wokoło, od pagórków do równin. Zaświaty, w których obok obryzganych krwią wyrośniętych kraterów, odczujemy na plecach skwar żarzącego słońca,  jak na drugi Hades oczywiście przystało. Pustynię, gdzie tuż za wyboistymi ścieżkami, wpadniemy na trop wyrośniętego spod ziemi, czekoladowego Sfinksa. Strefę kamieni, w której prócz znanych z Królestwa Zmarłych kopców, natkniemy się na zbudowane z głazów pustkowia. A na końcu naszych wojaży, oczy kierowanego przez nas śmiałka, doświadczą urodziwości Islandii, w której wiatr pcha pojedyncze kulki śniegu, a cały ekosystem został pokryty w szaroburych skałach. I tutaj ujawnia się największa bolączka w architektonice, bowiem każda rozległość, i to co do jednej, jest pusta, niczym kieszeń studenta w rozprutych spodniach. Poza próbujących rozpalić nasze cztery litery do czerwoności, sługusów Upadłego Anioła, nie uświadczymy tutaj żadnych oznak życia. Zielona kraina, poza wyrytych tu i ówdzie szczelin, nie skrywa pod sobą nawet dziesięciogroszówki, zawieruszonej między zroszoną trawą. Przedsionek śmierci, który miał opływać w magmie, nawet nie tryśnie iskierką. A z kolei rozpalonej słońcem pustyni, nawet nikt dobrze nie rozjeździł.

Sprawy nie ratuje również, warstwa audiowizualna, która wygląda jak efekt końcowy ekshumacji nieboszczyka, wprost z początków dwudziestego pierwszego wieku. Wypełniona laserowym ołowiem pukawka, na myśl przywodzi gruchnięty o ziemię, poręczny kasownik biletów. Tekstury wyglądają, jak rozwałkowane na stolnicy wydaliny. Bezwładne animacje są ruchliwe, niczym zanurzone w formalinie, wyskrobane dłutem płaskorzeźby. A efekty specjalne, w tym dym wydobywający się z kościotrupów, implozja, przemieniająca się w kłębek dymu, przy każdorazowym zakatrupieniu demonicznej łachudry, tudzież  obligatoryjny błysk soczewki, wyglądają jak pierwsze próby rzeźbienia w trzech wymiarach. Godną zapomnienia jest również szata dźwiękowa. Odgłosy przeładowania, wykazują podobieństwo z wysuwaniem obiektywu, te towarzyszące wystrzałom, mogą kojarzyć się z rzutem stekiem o ścianę. Przechadzając się po świecie, nasz chojrak szura butami, jakby próbował wetrzeć w wycieraczkę ociekające błoto. Ludzki strzęp, bo zwęszeniu naszej obecności, wydaje z siebie ryk, który równać się może tylko z Łukim, w trakcie depilacji woskiem. A podczas pośmiertnych, agonalnych krzyków, sam gieroj popada w głowę, dlaczego w ogóle wydziera swojego ryja. Za to motyw muzyczny, który daje o sobie poznać jedynie, w początkowej fazie produkcji, jest niemieckim szlagierem, który zamienia nasze uszy w miazgę, po zaledwie pierwszych nutach. Wcielony koszmar senny. A ból, dopiero zaczyna się rozkręcać.

Dalsza część odcinka

Advertisement